Miasto samotnych smutnych klonów
Znacie
tę sytuację, gdy stosik książek do przeczytania gwałtownie
topnieje i nie macie czasu go uzupełnić, i nagle zostajecie sam na
sam z kilkoma lekturami, na które nie macie ochoty? Tak właśnie
ostatnio mi się zdarzyło. Musiałam więc sięgnąć po „Ludzi za
ścianą”, do których przymierzałam się już ze trzy razy, ale
zawsze w ostatnim momencie udawało mi się znaleźć coś
ciekawszego. Ta książka odpychała mnie już samą swoją okładką,
z której straszy zbolała, cierpiąca gęba faceta przypominającego
Marka Konrada po jakichś tragicznych przejściach. Przeczytałam
czterdzieści stron i miałam ochotę rzucić tą książką przez
pokój. Wzięłam więc „Wodne anioły” Monsa Kallentofta.
Przeczytałam pięć stron i tym razem miałam ochotę krzyczeć:
nie, nie, nie! Z bólem i niechęcią powróciłam do Aniego. Przy
okazji od razu zapowiadam, że „Wodnych aniołów” nie zrecenzuję
dla was na pewno!
Ale do rzeczy. Na początek kilka słów o fabule
„Ludzi za ścianą”, która kręci się ogólnie mówiąc wokół
zaginięć. Przed laty zniknął
bowiem ojciec Tabora Südena, byłego policjanta
z wydziału zaginięć. Süden
był pewien, że ojciec od dawna nie żyje. A tu nagle zaginiony
dzwoni do syna, jednak rozmowa
szybko zostaje przerwana. Wystarczyła jednak, by zmęczony
życiem ex policjant wrócił
do rodzinnego Monachium i zatrudnił się jako prywatny detektyw w
agencji zajmującej się między innymi zaginięciami. Poza
poszukiwaniami ojca prowadzi dochodzenie w sprawie Raimunda Zacherla,
restauratora, który dwa lata wcześniej w Wielką Sobotę wyszedł
do sklepu i nigdy nie wrócił. Już przy pierwszej rozmowie z żoną
Zacherla udaje się Südenowi osiągnąć
to, czego nie mogła dokonać policja i prywatni szpicle przez dwa
lata. Potem idzie mu jeszcze lepiej. Okazuje się, że
wszyscy, którzy znali restauratora są w dziwny sposób ze sobą
połączeni.
Nie
brzmi to najgorzej, prawda? Nie dajcie się jednak zmylić. Książka
jest nudna i męcząca. A do
tego ponura i smutna, ale nie tą ponurością i smutkiem
przynależnym kryminałowi, za którym kryją
się emocje, mrok, tajemnica i
fascynująca historia czy nawet histeria.
Sama
już nie wiem, co w tej powieści denerwuje mnie najbardziej. Brak
chronologii, zdaje się miał
być jakimś interesującym zabiegiem, ale wprowadza jedynie
niepotrzebny chaos w opowieść, która i bez tego jest zagmatwana.
I znowu to zagmatwanie to nie zabieg budujący napięcie i intrygę
kryminalną, tylko jakaś pisarska nieudolność. Drażni sposób w
jaki bohater rozmawia ze wszystkimi, jakby mu się nie chciało, albo
jakby nie rozumiał, co się dzieje dookoła.
Zastanawia mnie, dlaczego w ogóle ktoś chce z nim rozmawiać? Z
drugiej strony inni bohaterowie nie są lepsi. Podobnie jak
protagonista, zachowują się, jakby byli na zejściu po jakichś
ciężkich narkotykach, albo jakby żyli na przymulających środkach
zapisanych przez psychiatrę. I wszyscy co do jednego, bez względu
na wiek, płeć, czy pozycję społeczną, łącznie z pojawiającym
się w pewnym momencie dwunastoletnim chłopcem mówią takim samym
językiem! Pełnym niedopowiedzeń, pytań rzucanych w przestrzeń,
niby głębokich przemyśleń oraz
pseudo poetyckich porównań.
Na
koniec dodam, że trochę mam już dosyć czytania o kolejnym
śledztwie skąpanym w oparach alkoholu i kolejnym detektywie, który
chodzi narąbany na okrętkę, straszy piwnym brzucholem, ogólnym
zaniedbaniem i w znacznym stopniu przypomina menela, ale naturalnie
zawsze sobie znajdzie apetyczną dwudziestkę, która na ten anturaż
poleci!
I ja
się jeszcze pytam, gdzie to obiecywane na czwartej stronie okładki
„ogromne poczucie humoru”? Mnie humor poprawił się dopiero, gdy
zamknęłam tę okropną książkę, której bardzo nie polecam.