środa, 4 grudnia 2013

Friedrich Ani "Ludzie za ścianą"




Miasto samotnych smutnych klonów




Znacie tę sytuację, gdy stosik książek do przeczytania gwałtownie topnieje i nie macie czasu go uzupełnić, i nagle zostajecie sam na sam z kilkoma lekturami, na które nie macie ochoty? Tak właśnie ostatnio mi się zdarzyło. Musiałam więc sięgnąć po „Ludzi za ścianą”, do których przymierzałam się już ze trzy razy, ale zawsze w ostatnim momencie udawało mi się znaleźć coś ciekawszego. Ta książka odpychała mnie już samą swoją okładką, z której straszy zbolała, cierpiąca gęba faceta przypominającego Marka Konrada po jakichś tragicznych przejściach. Przeczytałam czterdzieści stron i miałam ochotę rzucić tą książką przez pokój. Wzięłam więc „Wodne anioły” Monsa Kallentofta. Przeczytałam pięć stron i tym razem miałam ochotę krzyczeć: nie, nie, nie! Z bólem i niechęcią powróciłam do Aniego. Przy okazji od razu zapowiadam, że „Wodnych aniołów” nie zrecenzuję dla was na pewno!
Ale do rzeczy. Na początek kilka słów o fabule „Ludzi za ścianą”, która kręci się ogólnie mówiąc wokół zaginięć. Przed laty zniknął bowiem ojciec Tabora Südena, byłego policjanta z wydziału zaginięć. Süden był pewien, że ojciec od dawna nie żyje. A tu nagle zaginiony dzwoni do syna, jednak rozmowa szybko zostaje przerwana. Wystarczyła jednak, by zmęczony życiem ex policjant wrócił do rodzinnego Monachium i zatrudnił się jako prywatny detektyw w agencji zajmującej się między innymi zaginięciami. Poza poszukiwaniami ojca prowadzi dochodzenie w sprawie Raimunda Zacherla, restauratora, który dwa lata wcześniej w Wielką Sobotę wyszedł do sklepu i nigdy nie wrócił. Już przy pierwszej rozmowie z żoną Zacherla udaje się Südenowi osiągnąć to, czego nie mogła dokonać policja i prywatni szpicle przez dwa lata. Potem idzie mu jeszcze lepiej. Okazuje się, że wszyscy, którzy znali restauratora są w dziwny sposób ze sobą połączeni.
Nie brzmi to najgorzej, prawda? Nie dajcie się jednak zmylić. Książka jest nudna i męcząca. A do tego ponura i smutna, ale nie tą ponurością i smutkiem przynależnym kryminałowi, za którym kryją się emocje, mrok, tajemnica i fascynująca historia czy nawet histeria.
Sama już nie wiem, co w tej powieści denerwuje mnie najbardziej. Brak chronologii, zdaje się miał być jakimś interesującym zabiegiem, ale wprowadza jedynie niepotrzebny chaos w opowieść, która i bez tego jest zagmatwana. I znowu to zagmatwanie to nie zabieg budujący napięcie i intrygę kryminalną, tylko jakaś pisarska nieudolność. Drażni sposób w jaki bohater rozmawia ze wszystkimi, jakby mu się nie chciało, albo jakby nie rozumiał, co się dzieje dookoła. Zastanawia mnie, dlaczego w ogóle ktoś chce z nim rozmawiać? Z drugiej strony inni bohaterowie nie są lepsi. Podobnie jak protagonista, zachowują się, jakby byli na zejściu po jakichś ciężkich narkotykach, albo jakby żyli na przymulających środkach zapisanych przez psychiatrę. I wszyscy co do jednego, bez względu na wiek, płeć, czy pozycję społeczną, łącznie z pojawiającym się w pewnym momencie dwunastoletnim chłopcem mówią takim samym językiem! Pełnym niedopowiedzeń, pytań rzucanych w przestrzeń, niby głębokich przemyśleń oraz pseudo poetyckich porównań.
Na koniec dodam, że trochę mam już dosyć czytania o kolejnym śledztwie skąpanym w oparach alkoholu i kolejnym detektywie, który chodzi narąbany na okrętkę, straszy piwnym brzucholem, ogólnym zaniedbaniem i w znacznym stopniu przypomina menela, ale naturalnie zawsze sobie znajdzie apetyczną dwudziestkę, która na ten anturaż poleci!
I ja się jeszcze pytam, gdzie to obiecywane na czwartej stronie okładki „ogromne poczucie humoru”? Mnie humor poprawił się dopiero, gdy zamknęłam tę okropną książkę, której bardzo nie polecam.